Pociąg zwalniał i wreszcie – jakby z niechęcią – zatrzymał się. Przestąpiłem z nogi na nogę, obserwując, jak na niewielką stację zaczęli wylewać się pasażerowie. Kiedy minęła mnie już większość wysiadających, zobaczyłem wreszcie na stopniu ją – moją rodzicielkę, jak wlokąc po podłodze jakiś wielki tobół, nerwowo daje mi znaki. Ruszyłem w jej stronę, ale zanim jeszcze zdążyłem się zbliżyć, ujrzałem jak zrzędząc pod nosem i wyczyniając jakieś karkołomne ewolucje, zleciała wraz ze swą wielgachną torbą na peron.
– Jak bym musiała na ciebie czekać, to bym nie zdążyła przed odjazdem – zakomunikowała mi, patrząc z wyrzutem i rozcierając obity właśnie łokieć.
Pomimo upału przez moment zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. Już otwierałem usta, by powiedzieć, że po pierwsze to jest stacja końcowa, po drugie dwie sekundy na dwadzieścia metrów to tempo dobrego sprintu, po trzecie... ech, wypuściłem z rezygnacją powietrze, nie zaczynajmy pierwszej wizyty mojej e... matki w moim nowym domu od awantury. Zarzuciłem jej ogromniastą torbę na ramię – ważyła swoje. Moja drobna raczej matka, dotachała ją tutaj chyba tylko dzięki genom, które jako dziecku pozwoliły jej przeżyć okupację, a jako osobie dorosłej podjąć się misji zbawiania całego świata nawet wbrew jego woli. Ruszyliśmy powoli śliczną lipową aleją.
– Przywiozłam ci trochę koszul i bielizny – powiedziała, spoglądając na torbę w biało–czerwoną kratę, którą taszczyłem na ramieniu – bo jak byłeś ostatnio w domu, to nie chciało ci się nawet tego zabrać.
Skinąłem od niechcenia głową. Większość z tego zapewne i tak wyrzucę. Koszulki pamiętające jeszcze czasy Armii Radzieckiej w Polsce Ludowej i godne jej gierojów, utrzymane w siermiężnej, kryzysowej stylistyce. Po drodze naturalnie musiałem wysłuchać utyskiwań na ojca, który pomagając jej dowlec toboły do pociągu, nie był przy tym dość szybki i błyskotliwy, potem na ignoranta–konduktora, który nie wiedział, jaka będzie kolejna stacja i na kilka niemoralnych dziewczyn, którym spod biodrówek wystawały koronkowe stringi. Kiwałem od niechcenia głową, nie komentując.
– Niedługo w ogóle zaczną chodzić po ulicy z gołym tyłkiem – gorączkowała się moja wiktoriańska matka. – Ty też mógłbyś w końcu obciąć te włosy, jak zobaczą takiego cudaka, w ogóle nie zechcą z tobą rozmawiać. W takim małym mieście, trzeba się liczyć z ludźmi, bo zaraz cię wezmą na języki.
Zbyłem milczeniem kolejną tyradę. Tłumaczenie jej, że 90% moich klientów nie mieszka w tym–małym–mieście i nigdy w życiu mnie nie zobaczy, zadowalając się wymianą maili, miało tyle samo sensu, co opisywanie sześciolatkowi rozterek miłosnych. Moja matka, przy wszystkich swoich wadach, posiadała jednak jedną genialną cechę: wszystkiego, co nie mieściło się w jej obrazie świata, potrafiła po prostu nie słyszeć i nie zauważać.
Małe miasto mojej dziewczyny, do którego się przeprowadziłem, naprawdę było niewielkie. Już kilka minut później pięliśmy się w górę naszej klatki schodowej i tu, dla odmiany, dowiedziałem się, że mam nie lecieć tak na złamanie karku, bo ona ma już swoje lata i nie może tak szybko. Mijając niską poręcz na ostatnim piętrze, pomyślałem przez chwilę, że może złamanie karku nie byłoby nawet takim złym pomysłem...
***
Weszliśmy. Rzuciłem w kąt torbę i rozprostowałem z ulgą kości.
– Tak właśnie mieszkamy – mógłbym dodać „mamo”, ale mam straszne opory, przed używaniem tego słowa, chociaż ona mnie przecież urodziła, wykarmiła i trochę nawet wychowała... Moja partnerka pospieszyła z przywitaniem.
Mać moja odpowiedziała jej i rozglądając się w progu naszego artystycznie urządzonego mieszkania prawie bez ścianek działowych, nie mówiła nic więcej. Nie musiała nic mówić – jej spojrzenie w zupełności wyrażało zdegustowanie mieszkaniem, choć trochę różniącym się od wielkopłytowej sztampy. Kiwała przy tym z dezaprobatą głową lustrując kolejne elementy naszej małej architektury. Murowane z cegieł meble w kuchni, drewniane „stemple” w pracowni–bawialni i wyeksponowany mur pruski jednej ze ścian. Nasyciwszy się swoją dezaprobatą, ruszyła na środek pomieszczenia. Zawiesiła wymowne spojrzenie na naszych i przysłoniętych bambusową roletą oknach.
– Ale firanki to moglibyście zawiesić, bo to już całkiem wygląda jak w stajni. W takim małym mieście, trzeba się umieć do ludzi dostosować.
O ile pamiętam, jest jakieś przykazanie, które mówi, że rodziców swoich trzeba szanować. Kwestia wyznania była z resztą jedną z tych spraw, w których rozeszliśmy się z matką całe wieki temu, czego ona naturalnie do dzisiaj nie przyjmowała do wiadomości, przy każdej możliwej okazji goniąc mnie do kościoła. Podobno należy szanować rodziców, w tym momencie jednak gorączkowo powtarzałem sobie już tyko: nie zabijaj, nie zabijaj...
Opadłem na kanapę, spoglądając niepewnie na swoją dziewczynę. Posłała mi porozumiewawcze spojrzenie – całe szczęście, że sama też znała takie klimaty.
– Ale skoro wam tak pasuje... Ja swoim dzieciom życia układać nie będę. – oświadczyła dobitnie moja matka. Następnie sięgnęła gdzieś do torebki. Wyciągnęła z niej wahadełko, chwyciła z pietyzmem w palce i uspokoiwszy drewnianą kulkę na sznurku, oświadczyła:
– Poszukam wam tylko ciągów wodnych.
Czułem jak zapadam się w kanapę coraz głębiej i głębiej.
Teoretycznie mógłbym w tym momencie przedstawić wyniki pewnego niemieckiego eksperymentu, w którym kilkudziesięciu najznamienitszych radiestetów, nie umiało odszukać pod swoimi stopami rury z wodą, pomimo wcześniejszych prób i zapewnień, że to dla nich fraszka. Teoretycznie mógłbym przekonywać również, że nie życzę sobie budowania sugestii, że nasze łóżko stoi w niezdrowym miejscu i najlepiej przesunąć je do kuchni. W praktyce, całość swych zastrzeżeń mógłbym równie dobrze wygłosić po niemiecku.
Z relacji ojca, wiem, że średnio raz na kwartał oboje przesuwają wszystkie meble w mieszkaniu wedle najnowszych wytycznych wahadełka. Wredne cieki wodne nie mogą czegoś usiedzieć w jednym miejscu i snują się w te i spowrotem. Przesuwanie mebli pamiętam jeszcze z wczesnego dzieciństwa. W tym wieku byłem jednak zbyt mały, żeby dziwić się, że moi dorośli rodzice regularnie, kilka razy do roku przesuwają wszystko w asyście przekleństw matki. A że byłem jeszcze mały i naiwny, nie dziwiłem się temu, tak jak nie dziwiłem się wschodom słońca. Zdumienie nastąpiło wiele lat później, kiedy nagle dostrzegłem, że nie wszyscy ludzie na świecie tak robią. Że nie wszystkim ludziom z jakichś zabobonnych przyczyn zabraniało się gwizdać w ich własnym pokoju, że niektórzy mogli sobie w wieku lat kilkunastu powiesić na ścianie plakat ulubionego zespołu, nie słysząc nic na temat przerabiania mieszkania w tańcbudę.
Budzę się z odrętwienia. Spoglądam na matkę, która ze skupioną miną i wahadełkiem w ręku zaczyna właśnie obchód naszych włości. Podchodzę do niej i zabierając jej ten ciężarek na sznurku, z głęboką satysfakcją, oświadczam:
– Wybacz mamo, ale w tym mieszkaniu nie wolno gwizdać i czarować.