Rozkoszując się słodkim nieróbstwem letniego wieczoru, podważam kapsel i przełykam odrobinę zimnego piwa. Sączone z solidnej, szklanej butelki smakuje jakoś inaczej niż w aluminiowym pojemniku, a i na argument w dyskusji ze zbyt nachalnym oponentem, jak by co, się nada. Mimo to większość osób postrzega dziś ową poczciwą butelkę jako relikt minionej epoki, kojarzony głównie z roznoszonym pod drzwi mlekiem, emocjonując się raczej kolorowymi puszkami i kartonami z nowoczesnością w wersji dietetycznej. Samo mleko też jest już z resztą chyba tylko przeżytkiem, skoro - wedle słów reklamy - jeden batonik potrafi zastąpić całą szklankę, zapewniając przy tym lekkość, która uniesie cię w powietrze.
— Ty też jesteś przeżytkiem! - oświadczam, wznosząc toast w stronę rozgwieżdżonego nieba, po czym racząc się kolejnym łykiem złocistego płynu, zaczynam nagle myśleć o sprawach dawnych, dalekich...
Czasach kiedy miałem jeszcze mleko pod nosem, kraj nasz przedstawiano jako mlekiem i miodem płynący, w powietrze zaś wznosiły się jedynie potężne rakiety, obiecujące w niedalekiej przyszłości rzucić nam do stóp całą Mleczną Drogę. Z braku batonów dziecki biedne uszczęśliwiano mlekiem w naturalnej postaci, pilnując przy tym, by zjadały kożuchy. Mlekiem dostarczanym naturalnie w porządnych szklanych butelkach, bądź metalowych kankach. Pudełka z kartonu kojarzyły mi się wówczas jedynie z żywnością dla kosmonautów i książeczkami, z których po otwarciu wyłaniały się różne bajkowe wycinanki w rodzaju czekoladowego domku Baby Jagi - ale, że coś takiego nie może istnieć naprawdę, już wtedy wiedziałem doskonale, pamiętając gumowatą konsystencję, jedynej znanej mi, czekolady made in NRD.
Mało kto w moim wieku zwracał jednak uwagę na puste półki w sklepach i inne przejściowe trudności, skoro ambicje nasze sięgały znacznie wyżej. Krzywiąc się, przełykaliśmy owo mleko z kożuchem, licząc, iż wyrośniemy od niego na tyle wielcy, by mieć w przyszłości siłę do podbijania obcych planet. Póki co emocjonowaliśmy się kolejnymi wystrzeleniami na orbitę i kolejnymi bezpiecznymi lądowaniami, wieczorami lepiąc z papieru modele stacji kosmicznych, ustawiane następnie na półce tuż obok kolekcji zachodnich, aluminiowych puszek po nieznanych nam napojach. W chwilach słabości, z braku innych słodyczy, można zaś było zawsze posilić się ruskim skondensowanym mlekiem - po dodaniu dwóch łyżek kakao dystansowało wszelkie nowomodne batony.
Dlaczego zatem nie zostałem dumnym kosmonautą? Otóż dziwnym zrządzeniem losu zdarzyło mi się któregoś dnia wejść do supermarketu w jednym z krajów Zachodu, którym straszono nas wówczas niczym czarownicą, odbierającą krowom mleko. Przy tym, co zobaczyłem, bladły wszystkie historie o chatkach z piernika, ja zaś duszę gotów byłem sprzedać za kilka tabliczek prawdziwej czekolady z orzechami. No i stało się...
***
Ruskiego mleka po raz ostatni próbowałem gdzieś na początku lat 90-tych. Polskie sprzedają teraz w kartonach i opatrują atestem UE, tyle że nie chce się już czemuś zsiadać. Sowieckie rakiety - z tego co wiem - latają po dziś dzień, przeważnie na zlecenie zachodnich inwestorów, dysponujących tylko niedobitkami rozklekotanych wahadłowców, ale i te nieliczne starty mało kogo obchodzą. Za to fascynacja puszkami zachodnich napojów przetrwała. Fetyszy tych nie należy jednak obecnie stawiać na półkach w charakterze egzotycznego kuriozum, lecz manifestować się z nimi dla wyrażenia swojego stylu bycia - czego za dobrze nie rozumiem, ale cytuję z pamięci za swoim siostrzeńcem, pracowicie tłumaczącym mi również totemiczną wyższość nowoczesnego, energetycznego designu jednego z rodzajów Coli wobec innych jej odmian. Trochę mi szkoda tych dzieciaków sprowadzających całą swą rzeczywistość do wymiaru puszki brązowego płynu.
Jedynymi prawdziwymi pasjonatami kolejnych wejść na orbitę, zakończonych następnie bezpiecznym przyziemieniem pozostali zaś już tylko konsumenci wina „Kosmos”, spożywanego z tradycyjnych, solidnych szklanych butelek.
Czasami czegoś im zazdroszczę.