Autobus rozbryzgując jesienne błoto, zatrzymał się na przystanku, z którego wyruszyłam ongi w „wielki świat”. Przystanek na mniej okazałym świata krańcu, był mocno symboliczny, opuszczony i rozdrapany przez kury, które uciekały właśnie w panice, usiłując skryć się za rzędem drewnianych sztachet. Wysiadałam sama – nie było z resztą nikogo więcej. Skacząc pomiędzy kałużami, oddaliłam się szybko od szosy, by nie ochlapał mnie zawracający równie pospiesznie pekaes. Odetchnęłam zdrowym, wiejskim powietrzem. Nie, nie mogło być wątpliwości – wróciłam do domu.
Ruszyłam wzdłuż jezdni w stronę obejścia moich rodziców witana tylko ujadaniem przemokniętych burków. Kiedy jednak stanęłam przed wejściem na podwórko, nie mogłam już narzekać na brak poświęcanej uwagi. Siedzące na ławce kumy, wypatrzyły mnie ledwie tylko minęłam zakręt, jak na komendę, kierując w moją stronę błyszczące spod chustek oczka, witały się przy tym wylewnie jedna przez drugą.
– Dociu! A cóż to w lesie zdechło, że ty sobie o nas przypomniała? – pytała moja babcia. – Ależ ty mizernie dziecko wyglądasz. Chodź. Chodź do środka, podtuczymy cię trochę, w tym mieście widać całkiem nie masz czasu nic zjeść. Chodź i opowiadaj. Masz tam już jakiego kawalera?
Moje krewne zakręciły się dookoła i nim spostrzegłam, siedziałam za stołem z łyżką w ręku nad miską rosołu wielką jak Morze Japońskie z Fudzijamą wielojajecznego makaronu pośrodku.
– No jedzże szybciej, bo drugie już czeka – poganiała, dyrygująca chochlą ciotka, zerkając nerwowo w stronę kuchni, gdzie skwierczało już smażone kurczę.
Grzebiąc ostrożnie łyżką w złotych okach zupy, próbowałam przeliczyć na kalorie udo kurczaka smażone na smalcu, jednak siedzące dookoła kumy, nie dały mi szans na wielkie obżarstwo, zasypując pytaniami.
– To kiedy nam przedstawisz tego narzeczonego? – dociekała babcia.
Zamilkłam, bo marchewka prawie stanęła mi w gardle.
– Jakiego narzeczonego? – zapytałam niepewnie, tłukąc się dłonią po mostku i łapiąc powietrze.
– Nie wiem jakiego. Taka ładna dziewczyna na pewno ma jakiegoś, jak wy to teraz mówicie, chłopaka?
Kwestia chłopaka była nieustającym live motivem chyba jeszcze od czasu liceum, od matury zaś, przechodzącym niekiedy w pompatyczne cresendo domagające się zakończenia taktami Mendelsona. Dawno już przekonałam się, że polemizowanie w tej kwestii z połączonym chórem ciotek nie ma absolutnie najmniejszego sensu. Raz tylko, jako świeżo upieczona, dumna z siebie studentka, unosząc się honorem i resztkami nastoletniego buntu, wygarnęłam im, że mam w życiu trochę większe ambicje niż tylko lecieć od razu do ołtarza i rodzenia dzieci.
– Wyrośniesz jeszcze z tej głupoty – odpowiedziała mi wówczas na to babcia, kiwając z politowaniem głową. – Chcesz się uczyć? Idź na jakiś dobry kierunek. Zobacz, Zenek od Jadźki zrobił szkołę handlową. Pracuje teraz, nieźle zarabia. Rodzicom chce w mieście mieszkanie kupić. On się, z resztą, za tobą od kilku lat ogląda, nie chcesz iść za chłopa i na gospodarkę, to weź sobie biznesmena.
– Babciu, ale mnie nie interesuje bankowość.
– A co ciebie interesuje?
– Astronomia, astrofizyka. Pamiętasz, jak jeszcze w podstawówce, zrobiłam sobie pierwszy teleskop...?
– I co ty będziesz po tej astronomii potem robić? Chcesz biedę klepać, jak my, przez całe życie?
– Czemu zaraz biedę? – wstawiła się za mną jedna z ciotek – Pokazywali w telewizorze taką jedną, co u nas w powiecie też się astrologią zajmuje. Horoskopy stawia i całkiem dobrze na tym wychodzi. Jak byś się jeszcze nauczyła tego no... Tarota!
– Ale to żadna praca jest – zaoponowała babcia – w życiu trzeba mieć konkretne zajęcie, a przez tą lunetę nikt jej przecież tu w niebo patrzeć nie broni...
Wybiegłam wtedy do swojego pokoju na piętrze i przez pół wieczoru rycząc, gapiłam się w gwiazdy, które skusiły mnie dawno temu, żeby zobaczyć jak wyglądają światy tak odległe od nas.
Dlatego teraz, zastanawiałam się tylko, jak sprawnie wybrnąć, nie bawiąc się przy tym w większe dyskusje i jakiej wymówki użyć, bym nie musiała się tu znowu pojawiać przez najbliższe dwa miesiące.
– To już najwyższy czas dziecko. Kiedy chcesz wyjść za mąż, jak stara będziesz? – tłumaczyła cierpliwie babcia – Tu różne, fajne chłopaki za tobą latały, ale jak wolisz nietutejszego, nie ma przecież problemu, byle poważny chłop był. Nie masz tam na studiach żadnego kolegi?
– Kolegę mam – odpowiedziałam ostrożnie, w myślach na zapas szukając wykrętów.
– To zaproś go tu.
– Ale to w sumie... tylko kolega.
– A w czym to szkodzi? Wstydzisz się nas?
– No nie... – wiłam się w sobie.
– I czym on się zajmuje?
– Prowadzimy razem badania nad obecnością ciemnej materii we wszechświecie...
Widziałam, że stara się nie okazać po sobie rozczarowania.
– To duży międzynarodowy projekt we współpracy z obserwatoriami w Ameryce, Afryce i... – zapaliłam się jak głupia, broniąc godności światowej astronomii.
– No nic to... – stwierdziła babcia – zaproś go tutaj, to zobaczymy.
Obok zupy, przed moim nosem wylądował talerz z górą smażonego mięsa. Cioteczki zmiłowały się i przestały mnie wreszcie maglować, oczekując z kolei, że pochłonę na ich oczach tygodniową porcję pożywienia. Usłyszały coś, co chciały usłyszeć, i miałam wrażenie, że ja im to chyba niechcący powiedziałam.
***
Kiedy jednak wieczorem gotowałam się już do snu w swoim dawnym pokoju, babcia w towarzystwie mej chrzestnej zawitały na prywatną rozmowę.
– Ty może myślisz, że my tu taki ciemny lud jesteśmy? Ciemnogród, jak wy to teraz mówicie?
Zaskoczona wytrzeszczyłam na nią okrągłe oczęta, podczas gdy chrzestna skwapliwie potakiwała za jej plecami.
– Co to w telewizorze takich nie pokazują? U nas też ludzie już rozumieją i powiem ci, że i nawet gadają. Zwłaszcza jak zaprosiłaś tu na wakacje tą swoją... koleżankę. Rób sobie tam w mieście, co zechcesz, nic nie poradzimy, ale tu masz za miesiąc z kawalerem przyjechać, choćby i dla ludzkiego języka.
A potem wyszły, zostawiając mnie na cienkiej granicy pomiędzy histerycznym śmiechem a płaczem.
***
Autobus przedzierając się przez przydrożne zaspy, dotarł do mej, zasypanej śniegiem, wioski. Zmarznięty kierowca czekał, kiedy wreszcie wyjdziemy z kolegą, by mógł zamknąć drzwi i pędem zawrócić. Gdy odjechał, kumpel nadstawił mi szarmancko ramię i ruszyliśmy oboje w defiladę pomiędzy domostwa. Pogoda, pomimo mrozu, była piękna, rozdawaliśmy zatem ukłony i uśmiechy krzątającym się po obejściach gospodarzom.
Ciotunie ujrzały nas ledwie minęliśmy zakręt. Ujrzały i zamarły. Zapomniały nawet pokrzykiwać jeszcze zza płota, dlatego powitanie i przedstawienie gościa spoczęło tym razem na moich barkach. Kiedy minęliśmy je i ostukiwaliśmy buty przed wejściem do domu, nadal tyko wodziły za nami oniemiałym wzrokiem. Znajomy pochylił się nad moim uchem i pozorując czułe wyznania zapytał:
– Oni chyba nigdy nie widzieli tu czarnego co?
– E... chyba tylko w telewizorze – odpowiedziałam, zastanawiając się czy heban jego skóry, lśniący dziś pośród śniegu, wyglądałby równie ładnie na tle białego welonu, gdyby a nóż widelec...