- Mieliśmy nalot! - wykrzyknął w samych drzwiach mój dwudziestokilkuletni siostrzeniec.
Potoczył dookoła rozstrzelonym wzrokiem i runął za stołem w kuchni. Zgarbiony, tuląc do siebie szklankę z sokiem, wyglądał teraz istotnie niczym jakiś uchodźca ze strefy frontowej.
- Zabrali cały sprzęt, laptopy, mówię ci: sajgon w całym akademiku! Danych nie pozwolili skopiować. Nie mam teraz nawet na czym podania o odroczenie obrony napisać.
- Na papierze? - rzuciłam rezolutnie.
Wybałuszył oczy, jakbym proponowała mu naukę zapisu węzełkowego.
- Długopis ci mogę pożyczyć - zaproponowałam.
- I może jeszcze kolorowe flamastry? - warknął - kompa mi potrzeba. Póki mojego nie oddadzą.
- A oddadzą?
- O ile nie znajdą tam lewego softu, to tak... - zawahał się. - Swoją drogą, żeby przez jeden głupi program, można było orzec przepadek komputera - rozpaczał - jeden mały program. Żeby biednym studentom chleb odbierać...
- Dura lex, sed lex - wygłosiłam sentencjonalnie.
Zrobił minę z gatunku: „śmierć wrogom ludu” i przyssał się łapczywie do zimnego soku.
Westchnęłam w duchu. Młody, porywczy jeszcze. Może to i głupio wygląda, gdy wielkie organizacje napastują żaków, ale osobiście wierzę, że prawo musi po równo obowiązywać wszystkich. Tak sklarowany obraz świata zarysował mi dopiero fakt odkrycia na stronie WWW Związku Producentów Audio Video skryptu Alladyn umieszczonego tam bez stosownej licencji. ZPAV bronił się początkowo niczym krewki uczniak, idąc „w zaparte” i grożąc procesem o zniesławienie Jarkowi Lipszycowi, który upublicznił tę informację w Wyborczej. Niedługo później, w obliczu oczywistych faktów, zmienił jednak front, przyznając się w prawdzie do winy, dodając jednak zaraz: „dawkujmy odpowiedzialność, w końcu to niewielki program...”. Trochę uspokoiło mnie to stwierdzenie, nadal jednak nie mam pewności, czy w związku z przytoczoną sytuacją, ktoś nie powinien aby zarekwirować ZPAV-oskich serwerów aż do momentu wyjaśnienia całej sprawy?
Tym bardziej, że w podobnych okolicznościach, ZPAV sam szybciej „strzela” niż zadaje pytania. Ostatnio na przykład uderzył do właścicieli witryn embedujących materiały wideo z YouTube lawiną pism, w których żąda zaprzestania rzeczonej działalności, wygrażając przy tym maczugą art. 70 ust. o prawie autorskim. W dociekaniu swoich racji nie powstrzymał, go tutaj nawet fakt, iż zapisy wspomnianego artykułu, uznane zostały w zeszłym roku za niezgodne z konstytucją, tracąc moc prawną z dniem 6 czerwca bieżącego roku. Zdumieni webmasterzy dowiedzieli się z otrzymanych pism, iż godzą w interesy twórców, emitując(?) na swoich stronach fragmenty filmów oraz... trailery filmowe. W powyższych okolicznościach dziwię się szczerze, iż żaden z nich nie wystąpił jeszcze do sądu z pozwem o odszkodowanie za szkody moralne oraz sprowadzenie zagrożenia dla zdrowia psychicznego.
Mniej prawnych wątpliwości wzbudza atak policji z czterech województw na serwisy udostępniające napisy do filmów. Ich właściciele rozpowszechniając opracowania cudzych utworów, wiedzieli w końcu, co robią. Pewnym zaskoczeniem był jednak fakt zatrzymania kilkorga tłumaczy, którzy hobbystycznie i niedochodowo zajmowali się „nielegalnym tłumaczeniem” list dialogowych. Powiało Orwelem. Osłupiali internauci popędzili na policyjne serwery, by sprawdzić od kiedy to w naszym kraju sprzeczny z prawem jest sam fakt przekładania utworu z cudzego na nasze. Żadnej stosownej ustawy naturalnie nie znaleźli, znaleźli natomiast grafikę pochodzącą z Wikipedii i zamieszoną w serwisie stróżów prawa z naruszeniem licencji GNU FDL. W chwili obecnej nadal szukają... kogoś, kto im ów fakt wytłumaczy.
Nie mniejsze zdziwienie wywołało odkrycie filmu „Harte Jungs” udostępnianego w sieci P2P przez jeden z sejmowych komputerów. Zastanawiam się czy, zgodnie z wszelką logiką, budynek na Wiejskiej zajmie wkrótce stosowne miejsce na stronie naloty.pl? Czy, zgodnie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej, odbierze się komputery parlamentarzystom, by oddać je kilka miesięcy później, po odnalezieniu wśród nich jednego właściwego? Czy pośród posłów również „posypią się głowy”?
***
Znam osoby twierdzące, iż rewolucja informatyczna wcale nie zaczęła się w u schyłku lat siedemdziesiątych, że tak naprawdę wybuchnie ona dopiero w przyszłości, w odpowiedzi na nasilające się represje. W momencie, gdy oskarżeń o łamanie prawa spodziewać będzie się mógł niemal każdy, a koszt utrzymywania legislacyjnego status quo przekroczy wszelkie granice rozsądku. Osobiście wolę jednak nie rozwodzić się nad anarchistycznymi mrzonkami, tylko twardo trzymać aktualnej rzeczywistości.
- Pożyczę ci mojego poprzedniego notebooka - powiedziałam - stary ramol, ale do pisania wywrotowych manifestów powinien jakoś wystarczyć.
Rzucił mi się na szyję, wyznając głęboką, rodzinną miłość.
- Nie tak szybko kochany - ostudziłam jego uczucia. - W zamian zostajesz tu do wieczora i pomagasz mi robić wielkie porządki.
- Eee... no, co ty ciotka? - kręcił z niedowierzaniem głową. - Zawsze przecież wolałaś taki... „artystyczny bałagan”.
- Wiem - westchnęłam zrezygnowana - ale nie sądzę, żeby to dobrze wyglądało na zdjęciach w policyjnej kartotece.