Atlas chmur - David Mitchell

 
subiektywna, covidowa recenzja
Atlas chmur - David Mitchell

Zasadniczo to jakaś forma powieści szkatułkowej, ale dość pokręcona. Akcja rozgrywa się na kilku planach czasowych na przestrzeni kilkuset lat poczynając od XIX wieku. Składa się na nią wiele różnych form literackich: dziennik z podróży, listy, powieść, klasyczne dialogi ustylizowane w formę przesłuchania, gawęda bajarza. Przygody bohaterów wcześniejszych historii pojawiają się w życiu tych późniejszych w postaci książki, listu czy nawet filmu. Każda z historii charakteryzuje się zupełnie innym językiem będącym pochodną języka epoki, wykształcenia i zainteresowań konkretnych bohaterów/narratorów.

Zacznę od tego, że jakiś tydzień temu zaczynał rozkładać mnie Covid, zatem rozejrzałam się za czymś niezbyt ciężkim i niezbyt mądrym do posłuchania podczas tegoż dopustu. A, że film Wachowskich tak mi się właśnie kojarzył, zatem padło właśnie na „Atlas chmur”.

No i zaczęło się. Wystartowaliśmy w XIX wieku i zaczęliśmy się zanurzać w kolejne warstwy w kolejnych wiekach. Pierwsze co się rzuca w oczy, to różnorodność językowa. Tu wielki szacunek tak dla autora, który ją wymyślił, jak też i dla tłumacza który ją oddał oraz dla kilkorga lektorów, którzy dobrze wczuli się w swoje postaci. Pomimo jednak tej malowniczej różnorodności, moje zagłębianie się w kolejne dekady było jak podroż do wnętrza coraz większej ciemnicy. Momentami autentycznie żałowałam, że nie wybrałam sobie zamiast tego jakieś prościutkiej space opery.

Książka jest koncepcyjnie tak szalona, jak też i genialna. Zmontowana z pozornie kompletnie nieprzystających do siebie historii, a jednocześnie z historii tych wyłania się jednak jakaś większa całość. Książka zawiera literackie autokomentarze oraz filozoficzne drabiny łączące różne jej plany. W tekście pojawia się też sugestia, że możemy tu mieć do czynienia z reinkarnacją, ale ta interpretacja nie jest tu narzucana, a wręcz wydaje się być fałszywym tropem. Zwłaszcza, że niektóre z pojawiających się w niej postaci są dla innych jej postaci jedynie fikcyjnymi bohaterami literackimi (a w każdym razie, mi na logikę tak właśnie wychodzi). Po mojemu nie ma tu jednak żadnej reinkarnacji, jest zaś po prostu literatura napędzana wizją autora i autor przyznaje się nam, żet to po prostu literatura.

Tu drobny spoiler zrobię: po odbyciu podróży w przyszłość, następuje nawrót i wyruszamy z powrotem w przeszłość, dokańczając przerwane wcześniej historie. I działa to jakoś tak, że te przerwane historie dopiero po zapoznaniu się z wielopiętrowymi wtrętami innych historii zyskują właściwy kontekst i wymowę, a całość zaczyna wyglądać jednak na powieść z optymistycznym przesłaniem. Chociaż to nie takie proste, bo nie powiedziałabym, że to powieść, która zawiera optymistyczne przesłanie, powiedziałabym, że to powieść, która zawiera optymistyczne przesłanie pomimo.

W ogólności wymowę całego tego gmachu historii trudno streścić. Czujemy, że ta książka coś do nas mówi, ale jak próbujemy rzecz zamknąć w jednym zdaniu, to czujemy, że ono jest mocnym uproszczeniem. Chociaż w kilku rozgadanych zdaniach już by się to raczej ująć udało. Niemniej osobiście postrzegam to jako zaletę, bo w końcu dobra literatura powinna być właśnie generatorem interpretacji. Na koniec końców poryczałam się, no dobra - chora akurat byłam, więc można mi wybaczyć.

A później poszłam wystawić jej ocenę w swoim pliku XLS z przeczytanymi książkami, i wyszło mi, że skoro „Trzeci świat - Królikarnia” Marcina Guzka dostał u mnie 6/6, to ten tekst musi dostać co najmniej tyle samo, co czyni go drugim w ciągu dekady tekstem, któremu przyznałam tak wysoką notę.

Nie dziwię się, że Wachowskim nie wyszła ekranizacja tego. Wachowskie specjalizowały się w akcyjniakach, a to jest po prostu literatura. Sam język, stanowi tu ze 30% wartości i odjęcie tej historii języka już pozbawia ją wiele. Co mnie jeszcze uderzyło, to filozoficzny dialog prowadzony przez kobietę klona i jej oszczędna, fatalistyczna celność wypowiedzi, tego w filmie kompletnie zabrakło, chociaż wątek klonów-niewolników był chyba tym, co w filmie i tak stosunkowo dobrze wyszło. Tak sobie myślę, że gdyby ktoś kiedyś próbował to dobrze zekranizować, to szansę mieliby chyba tylko ludzie, którzy nakręcili „Wszystko wszędzie na raz”, bo trzeba by w tę ekranizację tchnąć adekwatną dawkę szaleństwa.

 
 
Copyright 2024 drakonica.pl  All rights reserved
indeks tekstówmapa strony
portfolio.drakonica.pl